Zelazny Roger - Znak Jednorożca - Rozdział 08

      Każda żywa istota musi czasem uronić trochę krwi. Niestety, znowu nadeszła moja kolej i miałem wrażenie, że jest to więcej niż trochę. Leżałem zgięty wpół, na prawym boku, trzymając się rękami za brzuch. Był mokry, a od czasu do czasu coś ciekło mi po skórze.
      Z przodu, po lewej, tuż nad talią, czułem się jak rozerwana pospiesznie koperta. Takie były moje pierwsze wrażenia, kiedy pojawiła się świadomość. A moja pierwsza myśl: "Na co on jeszcze czeka?". Coup Je grace został najwyraźniej wstrzymany. Dlaczego?
      Otworzyłem oczy, które wykorzystały miniony czas, by przystosować się do ciemności. Przekręciłem głowę; w pokoju nie było nikogo. Zdarzyło się jednak coś niezwykłego i nie bardzo potrafiłem to określić. Zamknąłem oczy i pozwoliłem, by głowa opadła z powrotem na materac.
      Coś się nie zgadzało i zgadzało jednocześnie... Materac... Tak, leżałem we własnym łóżku. Nie zdołałbym tu dotrzeć bez pomocy. A z drugiej strony byłoby absurdem najpierw kłuć mnie nożem, a potem odprowadzać do łóżka.
      Moje łóżko... tak, moje, ale jakby obce. Zacisnąłem mocno powieki. Przygryzłem wargę. Nie rozumiałem. Wiedziałem, że proces myślenia nie może przebiegać normalnie, skoro odczuwałem skutki szoku, a krew zbierała się w moich wnętrznościach, by wyciekać na zewnątrz. Spróbowałem się skoncentrować. Nie było to łatwe.
      Moje łóżko. Zanim jeszcze zdasz sobie sprawę z czegokolwiek, wiesz, czy jesteś we własnym łóżku. Ja byłem, ale... Stłumiłem chęć, by kichnąć, bo czułem, że rozerwałoby mnie to na strzępy. Zatkałem nos i oddychałem szybko przez usta. Wokół mnie był zapach, smak i miękkość kurzu.
      Atak kichania minął i otworzyłem oczy. Zrozumiałem, gdzie się znajduję. Nie wiedziałem, jak i dlaczego, ale ponownie trafiłem w miejsce, którego nie spodziewałem się już zobaczyć.
      Opuściłem prawą rękę i z jej pomocą zdołałem się podnieść.
      Byłem w sypialni swojego domu. Tego starego. Tego, który był moim domem, kiedy nazywałem się Carl Corey. Powróciłem do Cienia, do świata, gdzie spędziłem długie wygnanie. Pokój zalegały pokłady kurzu. Nikt nie posłał łóżka, odkąd spałem w nim po raz ostatni, ponad pięć lat temu. Wiedziałem, w jakim stanie znajdę cały dom. Odwiedziłem go przecież przed paru tygodniami.
      Przesunąłem się dalej i zdołałem spuścić nogi na podłogę. Znowu zgiąłem się wpół i znieruchomiałem. Nie było dobrze. Czułem się chwilowo bezpieczny od dalszych ataków, wiedziałem jednak, że potrzebuję czegoś więcej, niż tylko bezpieczeństwa.
      Potrzebowałem pomocy, gdyż sam sobie pomóc raczej nie mogłem. Nie byłem nawet pewien, jak długo uda mi się zachować przytomność. Musiałem więc zejść na dół i wydostać się stąd. Telefon z pewnością nie działa, a najbliższy dom stoi dość daleko. Trzeba będzie dotrzeć przynajmniej do szosy. Pomyślałem ponuro, że jednym z powodów zamieszkania tutaj była mało uczęszczana droga. Lubię samotność, przynajmniej czasami.
      Prawą ręką przyciągnąłem do siebie poduszkę i zdjąłem poszewkę. Przewróciłem ją na lewą stronę, próbowałem złożyć, zrezygnowałem, zwinąłem w kłębek, wsunąłem pod koszulę i przycisnąłem do rany. Wysiłek był ogromny. Każdy głębszy oddech sprawiał ból.
      Po dłuższej chwili zdołałem sięgnąć po drugą poduszkę. Położyłem ją na kolanach i pozwoliłem, by wyśliznęła się z poszewki. Potrzebowałem czegoś białego, żeby machać na przejeżdżających kierowców, ponieważ ubranie, jak zwykle, miałem ciemne. Nim jednak wsunąłem za pasek kwadrat jasnego płótna, zatrzymałem się zdumiony zachowaniem samej poduszki. Nie dotarła jeszcze do podłogi. Puściłem ją, nic jej nie podtrzymywało, i rzeczywiście poruszała się. Ale poruszała się bardzo wolno, opadając z sennym dostojeństwem.
      Wspomniałem klucz, upuszczony przed drzwiami. Wspomniałem nieświadomie szybki krok, gdy z Randomem wchodziłem po schodach. Wspomniałem słowa Fiony i Klejnot Wszechmocy, wciąż wiszący mi na szyi, pulsujący blaskiem w rytm fal bólu promieniującego z rany. Być może ocalił mi życie, przynajmniej na chwilę; tak, nawet na pewno, jeśli Fiona się nie myliła.
      Prawdopodobnie dzięki niemu zyskałem dodatkowy ułamek sekundy i zdążyłem się odwrócić, zdążyłem poderwać ramię, nim napastnik uderzył. Może nawet sprawił, że przeniosłem się do Cienia. Zastanowię się nad tym później, o ile zdołam utrzymać trwałe stosunki z przyszłością. Na razie Klejnot musiał zniknąć - na wypadek, gdyby obawy Fiony co do niego także miały się sprawdzić - a ja musiałem ruszać.
      Zwinąłem drugą poszewkę i spróbowałem wstać, przytrzymując się oparcia łóżka. Nic z tego! Zawroty głowy i za silny ból. Zsunąłem się na podłogę w strachu, że po drodze stracę przytomność. Udało się. Odpocząłem. Potem poczołgałem się wolno przed siebie. Drzwi frontowe, o ile pamiętałem, były zabite gwoździami. A więc do kuchennych.
      Dotarłem do drzwi sypialni i zatrzymałem się oparty o framugę. Zdjąłem z szyi Klejnot Wszechmocy i owinąłem łańcuch wokół nadgarstka. Musiałem go gdzieś ukryć, a sejf w moim gabinecie był nie po drodze. Poza tym zostawiałem za sobą ślad krwi i każdy, kto okazałby się ciekawy i podążył za nim, mógłby pokonać tę drobną przeszkodę. A mnie brakowało czasu i sił...
      Dotarłem wreszcie tam, gdzie zamierzałem. Musiałem teraz wstać i postarać się otworzyć kuchenne drzwi. Popełniłem błąd: nie odpocząłem przed tą próbą.
      Kiedy odzyskałem przytomność, leżałem na progu. Noc była chłodna, a chmury zasłaniały większą część nieba. Wiatr dmuchał nad patio. Czułem kilka kropel wilgoci na wyciągniętej dłoni.
      Podciągnąłem się i wyczołgałem na zewnątrz, śnieg zalegał pięciocentymetrową warstwą. Lodowate powietrze trochę mnie ocuciło. Z uczuciem bliskim paniki pojąłem, jak byłem oszołomiony podczas drogi z sypialni. Mogłem zemdleć w każdej chwili.
      Natychmiast ruszyłem do rogu budynku, zbaczając tylko odrobinę, do pryzmy kompostu. Wykopałem w niej dziurę, rzuciłem Klejnot i przykryłem kępką wyjętej wcześniej suchej trawy. Narzuciłem śniegu i popełzłem dalej.
      Kiedy znalazłem się za węgłem, budynek chronił mnie od wiatru i trasa prowadziła trochę w dół. Dotarłem do frontowego wejścia i zatrzymałem się, by odpocząć. Właśnie przejechał jakiś samochód. Przyglądałem się jego niknącym światłom. Był jedynym pojazdem w polu widzenia.
      Kryształki lodu zakłuły mnie w twarz, gdy ruszyłem dalej. Kolana miałem mokre i przemarznięte do kości. Podjazd opadał w dół, z początku łagodnie, potem ostro, aż do drogi. Jakieś sto metrów na prawo zaczynał się ostry zjazd i kierowcy zwykle wciskali tam hamulce.
      Uznałem, że da mi to dodatkową sekundę w świetle reflektorów, gdyby ktoś nadjechał z tamtej strony. Było to jedno z tych drobnych zabezpieczeń, jakich szuka umysł, kiedy sprawy stają się poważne - taka aspiryna dla mózgu. Z trzema przystankami dotarłem na pobocze, do wielkiego kamienia, na którym widniał numer mojego domu. Usiadłem na nim, wsparty o zlodowaciałą zaspę.
      Wyciągnąłem drugą poszewkę i położyłem na kolanach. Czekałem. Wiedziałem, że nie potrafię się skoncentrować.
      Przypuszczam, że kilkakrotnie traciłem i odzyskiwałem przytomność. Za każdym razem, kiedy się na tym przyłapałem, usiłowałem zaprowadzić jakiś porządek we własnych myślach, ustalić, co zaszło w świetle wszystkiego innego, co się wydarzyło, poszukać zabezpieczeń. Lecz niedawny wysiłek okazał się zbyt wielki.
      Po prostu nie potrafiłem się skupić powyżej poziomu reakcji na aktualne bodźce. Skojarzyłem jednak, choć dość mgliście, że wciąż mam przy sobie komplet Atutów. Mogłem połączyć się z kimś w Amberze i poprosić, żeby przerzucił mnie z powrotem.
      Ale z kim? Nie byłem na tyle oszołomiony, by nie zdawać sobie sprawy, że mogę się skontaktować z osobą odpowiedzialną za mój aktualny stan. Czy lepiej narażać się na to, czy jednak podjąć ryzyko tutaj? Mimo wszystko, Random albo Gerard...
      Wydało mi się, że słyszę samochód. Daleko, niewyraźnie... Wiatr i uderzenia serca utrudniały percepcję. Odwróciłem głowę. Skupiłem się.
      Jest... I znowu. Tak, to silnik, Przygotowałem się do machania poszewką.
      Nawet wtedy moje myśli umykały na boki. Przyszło mi na przykład do głowy, że nie byłbym już w stanie skoncentrować się na tyle, by operować Atutami.
      Dźwięk narastał. Podniosłem poszewkę. Chwilę później światła dotknęły najdalszego widocznego po prawej stronie punktu szosy. Zaraz potem dostrzegłem samochód. Straciłem go z oczu, gdy zjechał w dół, lecz zaraz pojawił się znowu. Płatki śniegu wirowały w blasku reflektorów.
      Zacząłem machać, gdy zbliżył się do zjazdu. Znalazłem się w stożku światła i kierowca musiał mnie zauważyć.
      Mimo to przejechał obok - mężczyzna w najnowszym sedanie, z kobietą na miejscu pasażera. Kobieta obejrzała się, ale mężczyzna nawet nie zwolnił.
      Parę minut później zbliżył się drugi wóz, trochę starszy, prowadzony przez kobietę. Nie zauważyłem pasażerów. Zwolniła wprawdzie, ale tylko na moment. Musiałem się jej nie spodobać. Przycisnęła gaz i zniknęła w jednej chwili.
      Osunąłem się nieco. Musiałem odpocząć. Książę Amberu nie powinien raczej powoływać się na braterstwo ludzkich istot, by dokonać krytyki moralnej. W każdym razie nie na poważnie, a za bardzo mnie bolało, żebym się śmiał.
      Bez sił, możliwości koncentracji i pewnej zdolności poruszania się, moja władza nad Cieniem była fikcją.
      Wykorzystałbym ją, pomyślałem, przede wszystkim do przeniesienia się w jakieś ciepłe miejsce... Ciekawe, czy potrafiłbym wrócić do pryzmy kompostu. Nie pomyślałem, by użyć Klejnotu i zmienić pogodę. Pewnie na to także byłem za słaby. Wysiłek mógłby mnie zabić.
      Mimo to...
      Potrząsnąłem głową. Traciłem świadomość, przebywałem niemal we śnie. Musiałem zachować przytomność. Czy to następny samochód? Może. Spróbowałem unieść poszewkę i upuściłem ją. Kiedy się po nią schyliłem, po prostu musiałem na moment oprzeć głowę na kolanach.
      Deirdre... Wezwałbym moją kochaną siostrzyczkę. Jeśli ktokolwiek zechciałby mi pomóc, to na pewno Deirdre. Zaraz znajdę jej Atut i zawołam ją. Za minutkę. Gdyby tylko nie była moją siostrą... Muszę odpocząć. Jestem łajdakiem, ale nie durniem. Może czasem, kiedy odpocznę, jest mi nawet przykro z powodu pewnych rzeczy. Ale nie wszystkich. Gdyby tylko było trochę cieplej... Chociaż, nie jest tak źle, siedzieć sobie schylony... Czy to samochód? Chciałem podnieść głowę, ale się nie udało.
      Chyba nie stanę się przez to gorzej widoczny...
      Poczułem światło na powiekach i usłyszałem silnik.
      Nie zbliżał się ani nie oddalał. Po prostu warczał równo. Potem dosłyszałem krzyk. I klik - przerwa - trzask otwieranych i zamykanych drzwi. Mógłbym otworzyć oczy, ale nie miałem ochoty. Bałem się, że zobaczę tylko czarną, pustą drogę, że dźwięki zmienią się znowu w uderzenia serca i świst wiatru. Lepiej trzymać się tego, co już mam, niż ryzykować.
      - Hej! Co tu robisz? Jesteś ranny?
      Kroki... Więc to prawda.
      Otworzyłem oczy. Wyprostowałem się z wysiłkiem.
      - Corey! Boże, to ty!
      Wykrzywiłem twarz w uśmiechu i wyhamowałem kiwnięcie głową, żeby nie upaść.
      - To ja, Bill. Co u ciebie słychać? - Co się stało?
      - Jestem ranny - wyjaśniłem. - Może ciężko.
      Potrzebuję lekarza.
      - Dasz radę przejść, jeśli ci pomogę? Czy mam cię przenieść?
      - Spróbuję przejść - odparłem.
      Postawił mnie na nogi. Oparłem się na nim i ruszyliśmy do samochodu. Pamiętam jedynie pierwsze kilka kroków.
      Kiedy ten kołyszący się delikatnie słodki rydwan skwaśniał i zakołysał się ostro, usiłowałem podnieść rękę, stwierdziłem, że jest przywiązana, przemyślałem kwestię umocowanej do niej rurki i stwierdziłem, że chyba wyżyję. Wciągnąłem w nozdrza zapach szpitala i skontrolowałem wewnętrzny zegar. Skoro wyżyłem do tej pory, rezygnacja właśnie teraz byłaby czymś nieeleganckim. Poza tym było mi ciepło i tak wygodnie, jak na to pozwalała zajmowana pozycja. Ustaliwszy to, zamknąłem oczy i zasnąłem znowu.
      Kiedy znów odzyskałem przytomność, czułem się już dużo lepiej. Zostałem dostrzeżony przez pielęgniarkę; poinformowała mnie, że minęło siedem godzin od mojego przyjazdu i że lekarz wkrótce przyjdzie ze mną porozmawiać. Przyniosła mi też szklankę wody i powiedziała, że śnieg przestał padać. Była ciekawa, co mi się przydarzyło.
      Uznałem, że pora stworzyć własną historię. Im prostszą, tym lepiej. W porządku. Wracałem po długim pobycie za granicą. Ktoś mnie podwiózł, wszedłem do domu i zostałem zaatakowany przez jakiegoś wandala czy włamywacza, którego zaskoczyłem. Wyczołgałem się na dwór i wzywałem pomocy. Koniec.
      Opowiedziałem to lekarzowi, niepewny, czy mi uwierzył. Był potężnym mężczyzną o twarzy, która dawno temu obwisła i znieruchomiała. Nazywał się Bailey, Morris Bailey. Wysłuchał mnie kiwając głową i zapytał:
      - Przyjrzał się pan temu facetowi?
      Zaprzeczyłem.
      - Było ciemno - wyjaśniłem.
      - Czy pana okradł?
      - Nie wiem.
      - Miał pan portfel?
      Zdecydowałem, że na to pytanie lepiej odpowiedzieć twierdząco.
      - Nie znaleźli go przy panu w izbie przyjęć, więc musiał go ukraść.
      - Musiał - zgodziłem się.
      - Czy pan mnie pamięta?
      - Raczej nie. A powinienem?
      - Wydał mi się pan jakby znajomy, kiedy pana przywieźli. Z początku tylko tyle...
      -I...?
      - W co pan był ubrany? Wyglądało to na rodzaj munduru.
      - Ostatni krzyk mody w Tamtych Stronach. Mówił pan, że wydałem się znajomy?
      - Owszem - przyznał. - Nawiasem mówiąc, gdzie leżą Tamte Strony? Gdzie pan był?
      - Sporo podróżuję - odparłem wymijająco. - Przed chwilą chciał mi pan coś powiedzieć.
      - Tak - potwierdził. - Jesteśmy niewielką kliniką i jakiś czas temu pewien wygadany handlarz przekonał dyrekcję, by zainwestowała w komputerowy system ewidencji pacjentów. Gdybyśmy rozbudowali szpital, a ta okolica rozwinęła się trochę bardziej, byłoby to sensowne. Żadna z tych rzeczy nie nastąpiła, a sprzęt jest raczej kosztowny. Zachęca wręcz do pewnej niedbałości ze strony urzędników. Starych danych się nie kasuje, jak dawniej bywało. Nawet w izbie przyjęć. Jest dość miejsca na całą masę zbędnych rejestrów. Dlatego, kiedy pan Roth podał pańskie nazwisko, przeprowadziłem rutynową kontrolę, znalazłem coś i zrozumiałem, czemu wygląda pan znajomo. Tamtej nocy też miałem dyżur, jakieś siedem lat temu, kiedy miał pan wypadek samochodowy. Zapamiętałem, jak pana operowałem i jak zdawało mi się, że pan nie przeżyje. Zaskoczył mnie pan jednak, wtedy i teraz. Nie znalazłem nawet blizn, które przecież powinny były pozostać. Znakomicie się wszystko wygoiło.
      - Dzięki. Powiedziałbym, że to hołd dla lekarza.
      - Mogę wiedzieć, ile pan ma lat? Do pańskiej kartoteki.
      - Trzydzieści sześć - powiedziałem. To najbezpieczniejszy wiek.
      Zapisał to na jakiejś karcie w teczce, którą trzymał na kolanach.
      - Wie pan, przysiągłbym - skoro już sobie przypomniałem - że wcale się pan nie zmienił przez te lata.
      - Zdrowy tryb życia.
      - Zna pan swoją grupę krwi?
      - Jest dość egzotyczna. Ale może ją pan traktować jak AB dodatni. Mogę przyjmować każdą krew, ale niech pan nie podaje nikomu mojej.
      Pokiwał głową.
      - Rodzaj pańskich obrażeń wymaga zawiadomienia policji.
      - Domyślałem się tego.
      - Sądziłem, że zechce się pan nad tym zastanowić.
      - Dziękuję - powiedziałem. - Więc miał pan dyżur tamtej nocy? I to pan mnie połatał? Ciekawe. Czy zapamiętał pan coś jeszcze?
      - To znaczy co?
      - Okoliczności, w jakich tu trafiłem. Moja pamięć to czysta karta od czasu tuż przed wypadkiem aż do chwili, kiedy przebywałem już w innym szpitalu, w Greenwood. Czy pamięta pan, kto mnie tu przywiózł?
      Zmarszczył czoło akurat w chwili, gdy uznałem, że ma jeden wyraz twarzy na wszystkie okazje.
      - Wysłaliśmy karetkę - powiedział.
      - Kto ją wezwał? Kto zawiadomił o wypadku? Jak?
      - Rozumiem, o co panu chodzi - oświadczył. - Karetkę wezwał patrol policji drogowej. O ile sobie przypominam, ktoś zauważył wypadek i zadzwonił do nich. Przekazali wiadomość do najbliższego radiowozu. Patrol dojechał nad jezioro, sprawdził meldunek, udzielił panu pierwszej pomocy i wezwał karetkę. To chyba wszystko.
      - Jakieś dane, kto złożył ten meldunek?
      Wzruszył ramionami.
      - Na ogół nie rejestrujemy takich rzeczy. Czy pańskie towarzystwo ubezpieczeniowe nie badało sprawy? Nie żądał pan odszkodowania? Mogliby chyba...
      - Musiałem wyjechać z kraju, gdy tylko wróciłem do zdrowia - wyjaśniłem. - Nie zajmowałem się tą historią. Sądzę jednak, że policja powinna mieć jakieś dane.
      - Jasne. Ale nie mam pojęcia, jak długo je przechowują - zachichotał. - Chyba że trafił do nich ten sam handlarz. Ale już chyba za późno, żeby coś od nich wyciągnąć. Istnieją jakieś prawne ograniczenia terminów w takich sprawach. Pański przyjaciel, Roth, powie panu z pewnością...
      - Nie chodzi mi o odszkodowanie - zapewniłem. - Po prostu chciałbym wiedzieć, co się stało. Zastanawiałem się nad tym od dobrych paru lat. Wie pan, doznałem amnezji.
      - Czy próbował pan porozmawiać o tym z psychiatrą? - zapytał, a w jego głosie zabrzmiał jakiś ton, który mi się nie spodobał. Olśnił mnie wtedy jeden z rzadkich przebłysków intuicji: może, zanim trafiłem do Greenwood, Flora załatwiła mi papiery psychicznie chorego? Czy pozostało to w moich aktach? I czy wciąż byłem traktowany jako uciekinier ze szpitala? Minęło sporo czasu i nie miałem pojęcia o zastosowanych procedurach prawnych. Gdyby jednak tak było, to nie mogli wiedzieć, czy jakiś inny sąd nie uznał mnie znów za zdrowego. Przezorność chyba kazała mi wychylić się i spojrzeć na rękę lekarza - miałem podświadome wrażenie, że kiedy sprawdzał mi puls, patrzył na zegarek z kalendarzem. Owszem, miał go. Spojrzałem z ukosa. Dobrze, dzień i miesiąc: 28 listopada. Wykonałem szybkie obliczenia z moim współczynnikiem konwersji dwa i pół i otrzymałem rok. Rzeczywiście, siedem lat, jak mówił.
      - Nie, nie próbowałem - odparłem. - Uznałem, że to zaburzenia organiczne, nie funkcjonalne i potraktowałem te parę tygodni jako stratę nieodwracalną.
      - Rozumiem - mruknął. - Dość swobodnie używa pan fachowych terminów. To dość częste u ludzi, którzy się leczyli.
      - Wiem - oświadczyłem. - Dużo czytałem na ten temat.
      Westchnął. Wstał.
      - Proszę posłuchać - powiedział. - Zatelefonuję do pana Rotha i dam mu znać, że już się pan obudził. Tak chyba będzie najlepiej.
      - Co pan ma na myśli?
      - To, że pański przyjaciel jest prawnikiem i może zechce pan z nim omówić pewne sprawy, zanim złoży pan wyjaśnienia dla policji.
      Otworzył teczkę, w której zapisał gdzieś mój wiek, podniósł pióro, zmarszczył brwi i zapytał:
      - A właściwie, którego dziś mamy?
      Potrzebowałem Atutów. Moje rzeczy powinny być w szufladzie szafki koło łóżka, ale żeby tam sięgnąć, musiałbym za bardzo się wyginać, a nie chciałem naciągać szwów. Zresztą, nie było to znowu takie pilne. Osiem godzin snu w Amberze to mniej więcej dwadzieścia tutaj, więc wszyscy w domu powinni jeszcze zażywać spoczynku. Chciałem się skontaktować z Randomem, żeby ustalić jakąś historyjkę wyjaśniającą, dlaczego rano nie będę obecny. Później.
      Nie miałem ochoty budzić podejrzeń, szczególnie w takiej chwili. Chciałem także dowiedzieć się jak najszybciej, co Brand ma do powiedzenia. Zastanowiłem się. Gdybym większą część rekonwalescencji odbył tutaj, straciłbym w Amberze mniej czasu. Musiałem wyliczyć to dokładnie, by uniknąć wszelkich komplikacji. Miałem nadzieję, że Bill zjawi się już niedługo. Nie mogłem się doczekać informacji, jak to wszystko wyglądało. Bill pochodził z tych terenów, skończył szkołę w Buffalo, wrócił, ożenił się, wszedł do rodzinnej firmy i to właściwie wszystko. Znał mnie jako emerytowanego oficera, który czasem wyjeżdżał w niezbyt jasnych interesach. Należeliśmy do tego samego, miejscowego klubu. Tam się zresztą poznaliśmy. Znałem go ponad rok i przez ten czas zamieniliśmy najwyżej parę słów. Aż pewnego wieczoru usiadłem obok niego przy barze i jakoś się wygadał, że interesuje się historią działań militarnych, zwłaszcza wojnami napoleońskimi. Kiedy się ocknęliśmy, zamykali już lokal. Od tamtej pory byliśmy bliskimi przyjaciółmi, aż do chwili, gdy zaczęły się moje kłopoty. Od czasu do czasu myślałem o nim. Szczerze mówiąc, gdy ostatnio odwiedzałem to miejsce, od spotkania powstrzymała mnie jedynie myśl, że z pewnością będzie miał mnóstwo pytań na temat tego, co się ze mną działo. A miałem wtedy za dużo na głowie, żeby gładko z tego wybrnąć i jeszcze czuć się w miarę swobodnie. Raz czy dwa postanawiałem nawet wrócić i złożyć mu wizytę, gdy tylko będę mógł, a sprawy w Amberze trochę się uspokoją. Niestety, to jeszcze nie nastąpiło. Teraz żałowałem, że nie możemy się spotkać w przyjemniejszym miejscu, najlepiej w sali klubowej.
      Zjawił się po godzinie: niewysoki, krępy, rumiany, trochę siwiejący na skroniach, uśmiechnięty i dobroduszny. Zdążyłem już usiąść na łóżku i spróbować kilku głębokich oddechów, które jednak okazały się nieco przedwczesne. Uścisnął mi rękę i przysunął krzesło.
      Miał ze sobą neseser.
      - Ostatniej nocy, Carl, śmiertelnie mnie przestraszyłeś. Myślałem, że widzę ducha.
      Przytaknąłem.
      - Jeszcze trochę, a wcale byś się nie mylił - stwierdziłem. - Dziękuję ci. Co słychać?
      - Mnóstwo roboty - westchnął Bill. - Sam wiesz. To samo, co zawsze, tylko więcej.
      - Jak Alice?
      - Świetnie. Mamy dwójkę nowych wnuków - bliźniaki Billa juniora. Zaczekaj chwilę. Wyciągnął portfel i wyjął zdjęcie.
      - Spójrz.
      Przyjrzałem się, zauważyłem rodzinne podobieństwo.
      - Trudno uwierzyć - stwierdziłem.
      - Nie zmieniłeś się prawie przez te lata.
      Zaśmiałem się i dotknąłem brzucha.
      - Tego nie liczę - zaznaczył. - Gdzie byłeś?
      - Boże! Gdzie ja nie byłem! W tylu miejscach, że straciłem rachubę.
      Jego twarz pozostała nieruchoma. Spojrzał mi w oczy.
      - Carl, masz kłopoty?
      - Jeśli pytasz o kłopoty z policją, to odpowiedź brzmi: nie. Moje problemy dotyczą innego kraju, do którego będę musiał wkrótce wrócić.
      Odprężył się wyraźnie i jego oczy błysnęły zza dwuogniskowych szkieł.
      - Jesteś tam jakimś doradcą wojskowym?
      Przytaknąłem.
      - Możesz powiedzieć, gdzie?
      Pokręciłem głową.
      - Przykro mi.
      - Rozumiem - zapewnił. - Doktor Bailey powtórzył mi, co mu opowiedziałeś o wczorajszej nocy. Zupełnie prywatnie: czy miało to jakiś związek z twoim obecnym zajęciem?
      Przytaknąłem znowu.
      - To wyjaśnia sprawę - stwierdził. - Nie do końca, ale w wystarczającym stopniu. Nie będę pytał, kto cię tam wysłał, ani nawet, czy w ogóle ktoś cię wysyłał. Zawsze znałem cię jako gentlemana i człowieka rozsądnego. Właśnie dlatego, kiedy zniknąłeś, przeprowadziłem małe dochodzenie. Czułem się trochę jak natręt i miałem wyrzuty sumienia. Ale twój status prawny był dość niezwykły i chciałem wiedzieć, co się stało. Głównie dlatego, że się o ciebie martwiłem. Mam nadzieję, że nie będziesz na mnie zły.
      - Zły? Niewielu ludzi obchodzi, co się ze mną dzieje. Jestem wdzięczny. A także ciekawy, co wykryłeś. Nie miałem czasu zająć się tym wszystkim, wiesz, załatwić spraw do końca. Może mi opowiesz, czego się dowiedziałeś?
      Otworzył neseser i wyjął brązową kartonową teczkę. Położył ją na kolanach i wyciągnął kilka kartek żółtego papieru, pokrytego równym, ręcznym pismem. Podniósł do oczu pierwszą z nich, przyglądał się przez chwilę i zaczął mówić:
      - Kiedy uciekłeś ze szpitala w Albany i miałeś wypadek, Brandon najwyraźniej usunął się ze sceny...
      - Stop! - zawołałem unosząc rękę i próbując usiąść prosto.
      - Co się stało? - zapytał.
      - Pomyliłeś kolejność i miejsce zdarzeń - wyjaśniłem. - Wypadek był pierwszy, a Greenwood nie jest w Albany.
      - Wiem. Mówiłem o Sanatorium Portera, gdzie spędziłeś dwie doby, po czym uciekłeś. Wypadek zdarzył się tego samego dnia i w rezultacie trafiłeś tutaj. Potem zjawiła się twoja siostra, Evelyn. Przeniosła cię do Greenwood, gdzie przeleżałeś kilka tygodni, nim ich opuściłeś, znowu sam o tym decydując. Zgadza się?
      - Częściowo - odparłem. - Konkretnie: w ostatniej części. Mówiłem już lekarzowi, że brakuje mi w pamięci paru dni poprzedzających wypadek. Albany istotnie z czymś mi się kojarzy, ale bardzo słabo. Masz coś więcej na ten temat?
      - Jasne - oświadczył. - Może nawet ma to związek ze stanem twojej pamięci. Wsadzili cię tam z wyroku sądu...
      - Kto?
      Wygładził kartkę papieru.
      - Brat, Brandon Corey; lekarz prowadzący, Hillary B. Rand - przeczytał. - Kojarzysz coś?
      - Całkiem możliwe. Mów dalej.
      - Wyrok został wydany na podstawie ich oświadczeń. Zostałeś rozpoznany, zatrzymany i przetransportowany. Teraz coś, co wiąże się z pamięcią...
      - Tak?
      - Nie znam się na tym i nie wiem, jakie wywiera skutki, ale u Portera poddano cię terapii elektrowstrząsów. Potem, jak już powiedziałem, z akt wynika, że uciekłeś drugiego dnia. Najwyraźniej z jakiejś nieznanej kryjówki wyciągnąłeś swój samochód i właśnie jechałeś z powrotem, gdy przytrafił ci się wypadek.
      - To by się zgadzało - stwierdziłem. - Rzeczywiście.
      Kiedy zaczął opowiadać, przez chwilę miałem szaleńcze wrażenie, że trafiłem do niewłaściwego Cienia, gdzie wszystko jest podobne, ale nie identyczne. Teraz już w to nie wierzyłem. Jego opowieść nabierała sensu.
      - Wracając teraz do wyroku - kontynuował. - Był oparty na fałszywych zeznaniach, chociaż wtedy sąd nie mógł o tym wiedzieć. Kiedy to wszystko się stało, prawdziwy doktor Rand przebywał w Anglii, a kiedy później się z nim skontaktowałem, okazało się, że nigdy o tobie nie słyszał. Jednak podczas jego nieobecności ktoś się włamał do gabinetu. Nawiasem mówiąc, co jest dość ciekawe, drugie imię doktora nie zaczyna się na B. Nie słyszał też o Brandonie Coreyu.
      - A co się stało z Brandonem?
      - Po prostu zniknął. Kilkakrotnie próbowano go zawiadomić o twojej ucieczce, ale nie można go było znaleźć. Potem miałeś wypadek, przywieźli cię tutaj i pozszywali. Tymczasem zatelefonowała jakaś kobieta, przedstawiająca się jako Evelyn Flaumel, twoja siostra. Oświadczyła, że jesteś zwolniony warunkowo i że rodzina chce cię przenieść do Greenwood. Pod nieobecność Brandona, wyznaczonego na twojego opiekuna, zastosowano się do jej poleceń, jako jedynego dostępnego krewnego. I tak zostałeś odesłany. Uciekłeś znowu, kilka tygodni później. Na tym kończy się mój rejestr.
      - A jak wygląda moja obecna sytuacja prawna? - spytałem.
      - Jest w najlepszym porządku. Po rozmowie ze mną, doktor Rand zjawił się w sądzie i złożył wyjaśnienia. Wyrok został uchylony.
      - Więc dlaczego lekarz traktował mnie jak czubka?
      - O, rany! Nie przyszło mi to do głowy. Przecież. W ich kartotece nadał figurujesz jako pacjent szpitala psychiatrycznego. Pogadam z nim wychodząc. Mam przy sobie odpis wyroku. Mogę mu pokazać.
      - Ile czasu minęło między ucieczką z Greenwood a wyjaśnieniem sprawy w sądzie?
      - Prawie miesiąc. Dopiero po dwóch tygodniach przekonałem sam siebie, że powinienem być wścibski.
      - Nie masz pojęcia, jaki jestem szczęśliwy, że się mną zająłeś - zapewniłem go. - Udzieliłeś mi kilku informacji, które okażą się pewnie niezwykle istotne.
      - Przyjemnie jest czasem pomóc przyjacielowi - odpowiedział, zamykając teczkę i chowając ją w neseserze. - Jeszcze jedno... kiedy to wszystko się skończy... to, czym się teraz zajmujesz, i będziesz mógł o tym mówić, chciałbym poznać całą historię.
      - Nie mogę ci tego obiecać.
      - Wiem. Po prostu pomyślałem, że o tym wspomnę. Przy okazji, co chcesz zrobić z domem?
      - Jest mój? Jestem jeszcze właścicielem?
      - Tak, ale jeśli nic nie zrobisz, to w tym roku sprzedadzą go na zaległe podatki.
      - Dziwię się, że jeszcze tego nie zrobili.
      - Upoważniłeś bank do płacenia swoich należności.
      - Zupełnie zapomniałem. Myślałem wtedy o stałych płatnościach i jakichś rachunkach. Takie drobiazgi.
      - W każdym razie konto jest niemal puste - stwierdził. - Byłem u nich przedwczoraj i rozmawiałem z McNallym. Jeśli czegoś nie zdecydujesz, dom pójdzie na sprzedaż najdalej w przyszłym roku.
      - Nie jest mi już potrzebny - oświadczyłem. - Mogą z nim zrobić, co zechcą.
      - Więc może lepiej sam go sprzedaj. Dostaniesz przynajmniej trochę pieniędzy.
      - Nie mam na to czasu.
      - Zajmę się tym. Przekażę pieniądze, gdzie tylko zechcesz.
      - No dobra - zdecydowałem. - Podpiszę, co będzie trzeba. Zapłać z tego mój rachunek za szpital, a resztę sobie zatrzymaj.
      - Na to nie mogę się zgodzić.
      Wzruszyłem ramionami.
      - Więc zrób, co uznasz za stosowne, ale nie zapomnij pobrać solidnego honorarium.
      - Wpłacę resztę na twoje konto.
      - Jak chcesz. Dzięki. Przy okazji, zanim zapomnę, mógłbyś zajrzeć do szuflady w tej szafce i sprawdzić, czy nie ma tam talii kart? Nie bardzo mogę tam sięgnąć, a będą mi potrzebne.
      Wysunął szufladę.
      - Duża, brązowa koperta - oznajmił. - Dosyć wypchana. Pewnie wsadzili do niej wszystko, co miałeś w kieszeniach.
      - Otwórz ją.
      - Tak, jest tu talia kart - stwierdził, wsuwając dłoń do środka. - Ojej! Jaki piękny futerał! Mogę?
      - No... - co mogłem powiedzieć.
      Odsunął pokrywę.
      - Wspaniałe - mruknął. - Chyba do tarota... Czy są zabytkowe?
      - Tak.
      - Zimne jak lód... Nigdy w życiu takich nie widziałem. O, to ty! Ubrany jak jakiś rycerz! Do czego służą?
      - Do bardzo skomplikowanej gry.
      - Skąd mógł się wziąć twój portret, jeśli są zabytkowe?
      - Nie powiedziałem, że to ja. To ty powiedziałeś.
      - A tak, rzeczywiście. Jakiś twój przodek?
      - Coś w tym rodzaju.
      - Znakomita babka! Ale ta ruda też świetna...
      - Sądzę...
      Złożył karty, wsunął je do futerału i podał mi.
      - Jednorożec też bardzo piękny - dodał. - Nie powinienem ich oglądać, prawda?
      - Nie ma sprawy.
      Westchnął i oparł się wygodnie, splatając ręce za głową.
      - Nie mogłem się powstrzymać - wyjaśnił. - Widzisz, Carl, jest w tobie coś tajemniczego, co nie wiąże się z tą tajną misją, jaką realizujesz. A tajemnice bardzo mnie intrygują. Nigdy dotąd nie znalazłem się tak blisko prawdziwej zagadki.
      - Wszystko dlatego, że wpadła ci w rękę zimna talia kart do tarota?
      - Nie, ona tylko dopełniła atmosfery - odparł. - Widzisz, twoje zajęcia przez te wszystkie lata to, oczywiście, nie mój interes, ale zdarzyło się coś, czego nie potrafię pojąć.
      - Co takiego?
      - Kiedy zostawiłem cię tutaj, a potem zawiozłem Alice do domu, wróciłem do ciebie w nadziei, że może znajdę jakieś ślady, śnieg przestał padać, choć wkrótce potem zaczął na nowo, więc twoje ślady były wyraźnie widoczne. Obchodziły dom dookoła i schodziły do szosy.
      Przytaknąłem.
      - Ale nie było śladów wejścia. Nic nie wskazywało, że wróciłeś. Nie było też śladów ucieczki napastnika.
      Parsknąłem.
      - Myślisz, że sam się poraniłem?
      - Nie, oczywiście, że nie. Nie znalazłem zresztą żadnej broni. Poszedłem za śladami krwi do sypialni, aż do łóżka. Miałem tylko latarkę, ale zobaczyłem dość, żeby się poczuć trochę nieswojo. Wydawało się, że po prostu zjawiłeś się nagle na łóżku, potem wstałeś i wydostałeś się na zewnątrz.
      - To, naturalnie, niemożliwe.
      - Zastanawia mnie jednak brak śladów.
      - Pewnie wiatr zasypał je śniegiem.
      - A innych nie? - pokręcił głową. - Nie, nie przypuszczam. Zapamiętaj tylko, że to także mnie interesuje. Na wypadek, gdybyś zdecydował się kiedyś o wszystkim opowiedzieć.
      - Będę pamiętał - obiecałem.
      - Tak - mruknął. - Zastanawiam się jednak... Mam dziwne wrażenie, że mogę cię więcej nie zobaczyć. Jakbym był jedną z tych ubocznych postaci melodramatu, które znikają ze sceny i nie wiedzą nawet, jak wszystko się skończyło.
      - Rozumiem twoje uczucia - zapewniłem. - Osobiście dostałem taką rolę, że mam czasem ochotę udusić autora. Ale spójrz na to z innej strony: prawdziwe historie rzadko spełniają oczekiwania. Zwykle są to nieprzyjemne drobiazgi, a kiedy wszystko się wyjaśnia, pozostają tylko najbardziej przyziemne motywy. Hipotezy i iluzje to często lepszy towar.
      - Mówisz to samo, co zawsze - uśmiechnął się Bill. - Ale pamiętam przypadki, gdy kusiła cię prawda. Wiele razy...
      - Jak zdołałeś przejść od braku śladów do mojej osoby? - zdziwiłem się. - Właśnie miałem ci powiedzieć, że sobie przypominam, jak wszedłem do domu tą samą drogą, którą wyszedłem. I to pewnie zatarło wcześniejsze ślady.
      - Nieźle - przyznał. - A twój napastnik też szedł tą samą trasą?
      - Zapewne.
      - Znakomicie - pochwalił. - Wiesz, jak budzić uzasadnione wątpliwości. Nadal jednak uważam, że większość dowodów sugeruje coś niesamowitego.
      - Niesamowitego? Nie, raczej niezwykłego. To tylko kwestia interpretacji.
      - Albo semantyki. Widziałeś policyjny raport z twojego wypadku?
      - Nie. A ty?
      - Uhm. A jeśli był on bardziej niż niezwykły? Przyznasz wtedy, że miałem rację używając słowa: "niesamowity"?
      - Zgoda.
      - ... I odpowiesz mi na jedno pytanie?
      - Nie wiem...
      - Prosta odpowiedź, tak lub nie. Nic więcej.
      - No dobrze, umowa stoi. Czego się dowiedziałeś?
      - Według raportu, otrzymali meldunek i wysłali radiowóz na miejsce wypadku. Spotkali tam dziwnie ubranego człowieka, który udzielał ci pierwszej pomocy. Oświadczył, że wyciągnął cię z wraku samochodu, który wpadł do jeziora. Chyba mówił prawdę, bo sam też ociekał wodą. średniego wzrostu, szczupłej budowy, rudowłosy. Miał na sobie zielony kostium, który wyglądał, według słów jednego z policjantów, jakby pochodził z filmu o Robin Hoodzie. Odmówił podania nazwiska, pójścia na komisariat i złożenia jakichkolwiek zeznań. Kiedy nalegali, gwizdnął, a wtedy podbiegł truchtem biały koń. Facet wskoczył na siodło i odjechał. Więcej go nie widziano.
      Wybuchnąłem śmiechem. To bolało, ale nie mogłem się powstrzymać.
      - Niech mnie diabli! - wykrztusiłem. - Sprawy zaczynają nabierać sensu.
      Bill przyglądał mi się ze zdumieniem.
      - Naprawdę? - spytał niedowierzająco.
      - Tak, chyba tak. Warto było dać się dźgnąć i wrócić tutaj po to, czego się dzisiaj dowiedziałem.
      - Wymieniłeś te dwie sprawy w niezwykłym porządku - zauważył, pocierając dłonią podbródek.
      - Tak, zgadza się. Ale zaczynam właśnie dostrzegać ten porządek tam, gdzie wcześniej go nie widziałem. Mimowolne wyznanie nie jest wysoką ceną.
      - Wszystko z powodu tego faceta na białym koniu?
      - Częściowo, częściowo... Bill, niedługo będę musiał wyjechać.
      - Jeszcze przez dłuższy czas nigdzie nie pojedziesz.
      - Wszystko jedno. Te papiery, o których mówiłeś... lepiej podpiszę je dzisiaj.
      - Jak chcesz. Dostarczę je po południu. Ale nie chciałbym, żebyś zrobił coś nierozsądnego.
      - Z każdą chwilą jestem bardziej ostrożny - zapewniłem go. - Możesz mi wierzyć.
      - Mam nadzieję - westchnął. Zatrzasnął neseser i wstał. - Odpoczywaj teraz. Wyjaśnię, co trzeba, lekarzowi, a dokumenty podeślę ci jeszcze dzisiaj.
      - Jeszcze raz: dzięki.
      Uścisnąłem mu rękę.
      - Przy okazji - zatrzymał się. - Zgodziłeś się odpowiedzieć na jedno pytanie.
      - Obiecałem, to prawda. O co chodzi?
      - Czy jesteś człowiekiem? - zapytał, wciąż ściskając mi dłoń, bez żadnego szczególnego wyrazu twarzy.
      Spróbowałem się roześmiać, ale zrezygnowałem.
      - Nie wiem. Ja... chciałbym w to wierzyć. Ale naprawdę... Oczywiście, że jestem! To głupie... Do diabła! Pytasz poważnie, prawda? Obiecałem, że odpowiem uczciwie... - przygryzłem wargę i zastanowiłem się. - Nie sądzę - powiedziałem w końcu.
      - Ja też nie - oznajmił z uśmiechem. - Dla mnie to żadna różnica, ale pomyślałem, że może dla ciebie... kiedy się dowiesz, że ktoś wie, że jesteś inny, i wcale mu to nie przeszkadza.
      - O tym także będę pamiętał.
      - No cóż... Jeszcze się zobaczymy.
      - Mam nadzieję.



Strona główna     Indeks